Jejku, wszystko teraz dzieje się tak szybko, że nawet nie
mam czasu, żeby usiąść na chwilę i pomyśleć (no dobra, może trochę przesadzam,
z resztą zaraz sami ocenicie).
W niedzielę (21.07) po południu wróciłam z Bułgarii. Po 23
godzinach podróży autokarem dotarłam około 17 do Lublina. Zmęczona i głodna
pojechałam natychmiast do domu, gdzie pierwszą rzeczą jaką zrobiłam było otwarcie
lodówki (:D). Z talerzem pełnym jedzenia położyłam się przed telewizorem i rozpoczęłam długo oczekiwany relaks. Jednak nie trwał on zbyt długo ( niestety :(((()… Kiedy byłam w Złotych
Piaskach, wreszcie dotarły do mnie dokumenty ze Stanów (formularz DS.-2019 i
GF). Na wtorek po powrocie (23.07) miałam umówione spotkanie w biurze podróży z
panią, która pomaga w wypełnianiu wniosków wizowych i umawianiu się na
spotkania w ambasadzie. Dowiedziałam się, że mój tata wziął sobie ten tydzień wolny,
m.in. po to, żeby pojechać ze mną do ambasady. Więc jeszcze w niedzielę
wieczorem zaczęłam wypełniać wniosek o wizę (odrobinę z pomocą mamy, bo gdybym zrobiła to dopiero we wtorek, to nie miałabym szansy pojechać do Wawy w tym tygodniu). Wszystko
poszło całkiem sprawnie, oczywiście miałam niekiedy jakieś wątpliwości,
ale wtedy pytałam się mamy i jak ona nie wiedziała, to po prostu robiłyśmy to
na „czuja”. Gdy tylko wniosek był już kompletny, dokonałyśmy zapłaty i zaczęłam
rejestrować się na stronie ambasady. Wszystko fajnie, nie miałam pojęcia, że to
takie proste będzie. Zaczynam umawiać się na spotkanie z konsulem i nagle
informacja z kartkami z kalendarza na lipiec/sierpień/wrzesień: W danym
momencie nie ma miejsc na spotkanie w ambasadzie. Zamarłam… Nie wiedziałam, czy
mam się śmiać, czy płakać… Tyle myśli napłynęło mi do głowy, czy to oznacza, że
nie pojadę na wymianę??? Co teraz będzie??? Na szczęście moja mama była obok
mnie i gdy tylko mnie zobaczyła, od razu zaczęła pocieszać :)))) Powiedziała,
żebym się nie martwiła, że pewnie mają jakąś aktualizację systemu czy coś, że
jest późno i że trzeba jutro z rana spróbować, bo to będzie już roboczy dzień.
Ulżyło mi. Zaraz po tym zaczęłam szukać jakichś informacji na temat tych
spotkań z konsulem i okazało się, że dopiero po upłynięciu około doby po
uzupełnieniu wniosku można umawiać się na spotkanie. Ok., także spokój! No
dobra, może nie do końca…
Gdy tylko obudziłam się w poniedziałek (22.07), od razu
weszłam na stronę ambasady, żeby sprawdzić, czy już mogę się umówić. Wiem wiem,
że jeszcze nie minęła wtedy doba, no ale ja nie mogłam czekać! Oczywiście nie
mogłam się jeszcze umówić, więc znów musiałam czekać… W między czasie dostałam
też powitalnego maila od koordynatorki z mojego dystryktu w USA. Było tam coś o
tym, że bardzo się cieszą, że do nich przyjeżdżam, że postarają się zrobić ten
rok, najlepszym rokiem mojego życia, były też informacje o tym, co muszę zrobić
przed wyjazdem, jakieś info o wycieczkach i jakieś inne pierdoły. Jedna rzecz tylko mocno mnie
zszokowała:
There will be a
30 day blackout period after you arrive. You
may call your parents to let them know that you are here safe and sound, but
then no emails or Facebook or phone calls for 30 days with your family or
friends in your home country. Please
do not bring a laptop with you.
NIE NIE NIE!!! Ok, wiedziałam,
że nie będę mogła się często kontaktować z rodziną i w ogóle, no ale bez
przesady! Jak ja niby będę prowadzić bloga przez ten czas??? Uskokoje was, że
na pewno wezmę laptopa i będę starać się najwyżej po kryjomu pisać jakieś newsy
:))) Moja mama też się lekko zdziwiła, że to aż 30 dni, bo wcześniej
była mowa o 2 tygodniach i ma zamiar napisać do tej pani i powiedzieć, że jej
się to nie podoba (zobaczymy co z tego wyjdzie ;>).
Gdy wróciłam w poniedziałek do
domu, czyli ok. 17 znowu spróbowałam się zalogować i umówić na spotkanie, ale
się nie udało. Jakoś po 19 albo chwilę przed zdecydowaliśmy się zadzwonić do
ambasady, bo nie mogliśmy już dłużej czekać (przynajmniej ja nie). Mój tata
wziął do ręki telefon i… umówił mnie na spotkanie na wtorek (23.08) na 8.30! Byłam
strasznie szczęśliwa, że wreszcie nastąpi ten moment, na który już od dawna
czekałam. Natychmiast zaczęłam czytać na stronie ambasady co mogę wziąć na
spotkanie oraz informacje o prawach w USA (z blogów innych wymieńców wiedziałam,
że każdy dostał to pytanie ;)). Z wrażenia nie mogłam w ogóle usnąć, spałam
może ze 2 godziny, ale to max! Przed 4 wstałam, umyłam się, wypiłam kawę i
razem z tatą o 5 wyjechaliśmy z Lublina. O 7 byliśmy już w Warszawie, więc zatrzymaliśmy się
na szybką kawę, a o 8 stałam w kolejce do ambasady. Wszystko szło całkiem
sprawnie, ale oczywiście nie mogło mi się nic nie przytrafić. Przez to że
umawiałam się poprzedniego dnia wieczorem nie było mnie jeszcze w jakimś systemie
czy coś takiego i musiałam chwilę poczekać, aż pani mnie zarejestruje.
Następnie poszłam do okienka, gdzie inna pani sprawdziła moje dokumenty, pobrała
odciski palców i dała broszurkę. Zapytała mnie także o opłatę SEVIS, czy w
ogóle wiem co to jest i czy dokonałam już jej. Ja odpowiedziałam, że tak, że nawet
dałam jej potwierdzenie na kartce, ale wiem, że nie minęły jeszcze 3 dni od
dokonania tej wpłaty, więc może o to chodzi. Po prostu nie było jeszcze potwierdzenie
tego w systemie, ale to na szczęście nie przeszkodziło mi w niczym. Po
otrzymaniu numerka udałam się do poczekalni. Miałam A035, a do okienka
podchodziło dopiero A010, no nic i tak nie było najgorzej, tylko 25 numerów… Gdy
na tablicy pojawił się mój numerek, szybko wstałam i podeszłam do okienka. Z
lekkim uśmiechem na twarzy powiedziałam Hello, na co w odpowiedzi
usłyszałam Dzień dobry. Ale dalsza część rozmowy przebiegała już w
języku angielskim. W sumie ciężko to nazwać rozmową, pan zadał mi kilka pytań,
na które odpowiedziałam i tak to czekałam, aż on uzupełni wszystkie papiery.
Zadał mi tradycyjne pytanie po co jadę do Stanów, jak powiedziałam, że na
wymianę i że będę tam chodzić do high school, spytał się mnie do której klasy.
Później zapytał o stan, do którego jadę i czy mam jakąś rodzinę w USA. Następnie
spytał mnie, czy zapoznałam się z broszurą i czy ja zrozumiałam, ja
odpowiedziałam, że tak, więc poprosił mnie, żebym mu wyjaśniła o co tam chodzi.
Na sam koniec odłożył moje dokumenty do jakieś teczki i życzył mi udanego
wyjazdu. Muszę przyznać, że całkowicie inaczej sobie to wszystko wyobrażałam.
Myślałam, że spotkanie z konsulem odbywa się w jakimś pokoju, gdzie jest tylko
on i osoba starająca się o wizę, że są tam takiego ładnie zdobione drewniane
krzesła i stół, ładny i mięciutki dywan i w ogóle, a tu taki szok. Normalnie
jak na dworcu! Podchodzisz do okienka, które wygląda jak kasa i sobie rozmawiasz.
Dodatkowo w poniedziałek zaakceptowałam
zaproszenie mojej host sister na facebooku i odbyłam z nią pierwszą rozmowę.
Jest bardzo miła. Odpowiedziała mi na wszystkie moje pytania (przyznam, że
trochę ich było), opowiedziała o sobie i swojej rodzinie, o mieście. Podczas
następnej rozmowy mam zamiar podpytać ją trochę o szkołę.
Tymczasem idę szykować się do
szpitala, bo jeszcze przed wyjazdem muszę mieć usunięte wszystkie ósemki i będę
miała jutro zabieg pod narkozą. Przyznam, że trochę się cykam, bo jeszcze nigdy
nie byłam w szpitalu. Ale wszystko musi być dobrze i już w piątek mam wyjść (cała
spuchnięta) do domu :)))
Wrzucam kilka fotek z
Bułgarii!
taaaki wschód słońca na pożegnanie z Bułgarią! :))))
wschód słońca :))))
prawie ostatni posiłek za ostatnie pieniążki :P
chyba moje jedyne zdjęcie z Bułgarii, które mam na swoim telefonie :P
Ulczix